W niecodziennych odwiedzinach
Wyjeżdżając z Polski wiedziałam na co się szykuję. Wiedziałam, że jadę do
pracy z dziećmi ulicy. Z chłopakami, dla których bicie się jest lepszym
rozwiązaniem niż rozmowa, kłamstwo jest tak samo naturalne jak prawda, a
kradzieże nie są dla nich niczym nowym. Jednak po dwóch tygodniach pobytu z
tymi chłopakami zaczęłam o tym zapominać. Nie byłam w stanie źle o nich myśleć,
bo tak bardzo zdążyłam ich już pokochać. Każdą bójkę, czy kłamstwo starałam się
sobie jakoś tłumaczyć. Każdego dnia na porannej modlitwie, patrzyłam na nich
wszystkich, na to z jaką gorliwością się modlą, że chcą zmienić swoje życie na
lepsze, że coraz częściej zapominałam jaką mają przeszłość.
Nic więc dziwnego, że trochę mnie zaskoczyli kradzieżą moich i Agaty pieniędzy,
telefonu i dysku twardego. Nie chciałam nikogo podejrzewać. Nawet nie
potrafiłam tego robić, bo wszystkich ich kochałam i nie dopuszczałam do siebie
myśli, że któryś z nich mógł nam to zrobić. Próbowaliśmy różnych sposobów, aby
odzyskać utracone rzeczy. Długie rozmowy, przeszukiwanie rzeczy, pięć dni bez
jedzenia, siedzenie w zamkniętych pokojach przez cały dzień… Niestety wszystko
bezskutecznie. Najbardziej bolało mnie to, że karę ponoszą wszyscy, a złodziej
jest zaledwie jeden :/ Ale w tak dużej rodzinie nie da się inaczej, jak tylko
poprzez odpowiedzialność zbiorową. Po tygodniu prób pogodziliśmy się z tym, że
rzeczy zaginęły bez śladu. Wróciliśmy do normalnego funkcjonowania, kiedy
nagle, któregoś dnia po południu, woła nas jeden ze starszych chłopaków.
„Chodźcie szybko, musimy iść na drogę!” – woła, a my nie bardzo wiedząc o co
chodzi, wstajemy i biegniemy w jego stronę. Na drodze zatrzymuje się samochód z
paką, na którą karzą nam wskoczyć. Patrzymy na siebie z Agatą z dezorientacją,
ale po chwili dostrzegamy w samochodzie pozostałych dwóch „naszych” chłopaków,
więc z zaufaniem wskakujemy na górę. Wiatr rozwiewa nasze włosy, kurz osiada na
całym naszym ubraniu, a my cały czas patrzymy na siebie i nie możemy ogarnąć co
się dzieje. Po 15 minutach drogi wysiadamy z auta. Dalej idziemy piechotą. Po
drodze udaje nam się dowiedzieć w końcu, gdzie zmierzamy. Ku naszemu
zaskoczeniu okazuje się, że idziemy do miejscowego Witch Doctora (Czarodzieja),
aby poprosić go o wskazanie winnej osoby. Tłumaczymy chłopakom, że my w coś
takiego nie wierzymy, ale w odpowiedzi słyszymy tylko, że wystarczy że nasi
chłopcy wierzą i że być może dzięki temu chociaż trochę się przestraszą. Po
około 2km dochodzimy do celu. Naszym oczom ukazuje się mała chatka z gliny i
dwóch mężczyzn siedzących przed nią na ławeczce. Kucamy na ziemi, aby z
szacunkiem przywitać się z Czarodziejem. Nasi chłopcy tłumaczą mu w języku
cinyanja z jakim problemem przychodzimy, po czym słyszymy, że za wiele nie da
się niestety zrobić. Istnieją jedynie dwa rozwiązania – jeśli wyrazimy zgodę,
to Witch Doctor może albo zabić winną osobę, albo spowodować żeby stała się
szalona do końca życia. Pomijając to, że nie wierzymy w takie rzeczy,
oczywiście nie wyrażamy zgody na żadną z tych opcji. No cóż, nasze rzeczy nadal
nie zostały odnalezione, ale przynajmniej miałyśmy okazje poznać miejscowego
„Czarodzieja”! ;)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz