.

.

środa, 18 września 2013

W niecodziennych odwiedzinach




Wyjeżdżając z Polski wiedziałam na co się szykuję. Wiedziałam, że jadę do pracy z dziećmi ulicy. Z chłopakami, dla których bicie się jest lepszym rozwiązaniem niż rozmowa, kłamstwo jest tak samo naturalne jak prawda, a kradzieże nie są dla nich niczym nowym. Jednak po dwóch tygodniach pobytu z tymi chłopakami zaczęłam o tym zapominać. Nie byłam w stanie źle o nich myśleć, bo tak bardzo zdążyłam ich już pokochać. Każdą bójkę, czy kłamstwo starałam się sobie jakoś tłumaczyć. Każdego dnia na porannej modlitwie, patrzyłam na nich wszystkich, na to z jaką gorliwością się modlą, że chcą zmienić swoje życie na lepsze, że coraz częściej zapominałam jaką mają przeszłość.

Nic więc dziwnego, że trochę mnie zaskoczyli kradzieżą moich i Agaty pieniędzy, telefonu i dysku twardego. Nie chciałam nikogo podejrzewać. Nawet nie potrafiłam tego robić, bo wszystkich ich kochałam i nie dopuszczałam do siebie myśli, że któryś z nich mógł nam to zrobić. Próbowaliśmy różnych sposobów, aby odzyskać utracone rzeczy. Długie rozmowy, przeszukiwanie rzeczy, pięć dni bez jedzenia, siedzenie w zamkniętych pokojach przez cały dzień… Niestety wszystko bezskutecznie. Najbardziej bolało mnie to, że karę ponoszą wszyscy, a złodziej jest zaledwie jeden :/ Ale w tak dużej rodzinie nie da się inaczej, jak tylko poprzez odpowiedzialność zbiorową. Po tygodniu prób pogodziliśmy się z tym, że rzeczy zaginęły bez śladu. Wróciliśmy do normalnego funkcjonowania, kiedy nagle, któregoś dnia po południu, woła nas jeden ze starszych chłopaków. „Chodźcie szybko, musimy iść na drogę!” – woła, a my nie bardzo wiedząc o co chodzi, wstajemy i biegniemy w jego stronę. Na drodze zatrzymuje się samochód z paką, na którą karzą nam wskoczyć. Patrzymy na siebie z Agatą z dezorientacją, ale po chwili dostrzegamy w samochodzie pozostałych dwóch „naszych” chłopaków, więc z zaufaniem wskakujemy na górę. Wiatr rozwiewa nasze włosy, kurz osiada na całym naszym ubraniu, a my cały czas patrzymy na siebie i nie możemy ogarnąć co się dzieje. Po 15 minutach drogi wysiadamy z auta. Dalej idziemy piechotą. Po drodze udaje nam się dowiedzieć w końcu, gdzie zmierzamy. Ku naszemu zaskoczeniu okazuje się, że idziemy do miejscowego Witch Doctora (Czarodzieja), aby poprosić go o wskazanie winnej osoby. Tłumaczymy chłopakom, że my w coś takiego nie wierzymy, ale w odpowiedzi słyszymy tylko, że wystarczy że nasi chłopcy wierzą i że być może dzięki temu chociaż trochę się przestraszą. Po około 2km dochodzimy do celu. Naszym oczom ukazuje się mała chatka z gliny i dwóch mężczyzn siedzących przed nią na ławeczce. Kucamy na ziemi, aby z szacunkiem przywitać się z Czarodziejem. Nasi chłopcy tłumaczą mu w języku cinyanja z jakim problemem przychodzimy, po czym słyszymy, że za wiele nie da się niestety zrobić. Istnieją jedynie dwa rozwiązania – jeśli wyrazimy zgodę, to Witch Doctor może albo zabić winną osobę, albo spowodować żeby stała się szalona do końca życia. Pomijając to, że nie wierzymy w takie rzeczy, oczywiście nie wyrażamy zgody na żadną z tych opcji. No cóż, nasze rzeczy nadal nie zostały odnalezione, ale przynajmniej miałyśmy okazje poznać miejscowego „Czarodzieja”! ;)

 

 


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz