.

.

niedziela, 22 września 2013

Nietypowa Msza w buszu

Od dłuższego czasu doświadczam tego, że w Zambii wszystko jest możliwe. Dosłownie WSZYSTKO.  Coraz mniej rzeczy przestaje mnie też dziwić. Nie zwracam już uwagi na to, jak kobiety z wioski patrzą się na mnie z zadziwieniem, że mam jakiś „dziwny” sposób prania w ręku. Przyzwyczaiłam się już do tego, że w poniedziałki, środy i piątki nie mamy prądu, więc prace domowe z chłopcami muszę odrabiać przy świeczkach, albo latarce. 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

 

Nie dziwi mnie już, że ciepły prysznic jest raczej świętem niż codziennością i że jak się chce (i jest się zdeterminowanym z powodu nieprzespanej nocy dzięki komarom i muchom) to można przyczepić moskitierę do sufitu jedynie za pomocą gwoździa, pinezki, wsuwki do włosów i wełny. Nie ma się więc co dziwić,  że nie zaskoczyła mnie obecność kury w mojej sali lekcyjnej, która siedziała zamknięta w szafie i wysiadywała jajka. Nie zrobił też na mnie wrażenia piekarnik, który można nastawić na jedną jedyną temperaturę i który ma całkowicie wyjmowane drzwi, a po ich włożeniu i tak pozostaje wielka szpara. Najważniejsze jest przecież to, że można w nim piec. Nasz samochód, który był reperowany z tysiąc razy i w którym nie zamykają się drzwi więc trzeba je zawiązywać kawałkiem materiału, też jest dowodem na to, że tu wszystko jest możliwe.

 

Muszę jednak przyznać, że niedawno jedną sytuacją zostałam zaskoczona. Otóż nadeszła niedziela. Wybrałyśmy się więc z naszymi chłopakami do Kościoła. Powiedziano nam, że Msza zaczyna się około 10. Kościółek jest niewielki, w środku ma kilkanaście drewnianych ławek, stacje Drogi Krzyżowej napisane na kartkach papieru i ręcznie robione instrumenty. Jak przystało na Kościół w buszu, obowiązuje zasada, że kobiety siadają po prawej stronie, a mężczyźni po lewej. Rozdzielamy się więc z naszymi chłopakami i zajmujemy miejsca wśród kobiet z dziećmi. Po kilkunastu minutach Msza się zaczyna. Dziewczynki, ubrane jednakowo, wychodzą na środek i tańczą do pieśni na rozpoczęcie. Przez główne wejście wchodzi procesja z ministrantami, niosącymi krzyż i Pismo Święte. Wszystko wygląda w miarę normalnie, ale po chwili orientuję się, że… nie ma księdza! „Mszę”, oczywiście w języku cinyanja, odprawia trzech wyznaczonych do tego mężczyzn. Są zarówno czytania, pieśni, psalm, homilia (i to odpowiedniej długości!!), procesja z darami, zbieranie na tacę. Z tą tylko różnicą, że nie ma rzecz jasna Komunii Świętej. Okazało się, że żadnego Księdza tu nigdy nie było. Ci ludzie nie wiedzą więc co znaczy normalna Msza Święta. Nie przyjmują tu żadnych sakramentów, bo nie ma im kto ich udzielić. Czują jednak potrzebę bycia we wspólnocie i wspólnego modlenia się. 



 

 

 

 

 

 

 

A ja od tej pory będę się modlić za nich – żeby Bóg przysłał jakiegoś Księdza, który będzie chciał tu posługiwać. Dla Niego nie ma przecież rzeczy niemożliwych!

1 komentarz: