.

.

niedziela, 29 września 2013

Niełatwa codzienność

Codzienność w naszym domu tylko z pozoru wydaje się łatwa. Każdy dzień zaczynamy o 5 rano wspólną modlitwą, później jemy śniadanie, szykujemy dzieci do szkoły, odprowadzamy najmłodszą pociechę, mamy w domu lekcje z tymi, którzy do szkoły pójdą dopiero od stycznia, po południu odrabiamy lekcje z chłopcami, pilnujemy żeby posprzątali dom, czytamy z nimi książki, oglądamy film, jemy kolację, kładziemy ich spać.  
Ale pomiędzy tym wszystkim jest jeszcze rzeczywistość dnia codziennego – czyli kłótnie i bojki, łzy i bezradność, ucieczki i powroty, połamane druty, rozwalona kłódka od bramy, skradzione rzeczy.

Dochodzi północ. W naszym domu panuje idealna cisza. Wszyscy śpią. A ja siedzę na kanapie i czekam. Odmawiam różaniec za różańcem z nadzieją, że starsi chłopcy, którzy pojechali na ulicę wrócą zaraz z naszymi uciekinierami. O 1.30 słyszę klakson do naszej bramy. Zrywam się z kanapy i biegnę otworzyć. Niestety. Okazuje się, że tym razem nie udało się znaleźć żadnego.

Tej nocy nie mogę zasnąć. Leżę i cały czas myślę o naszych małych chłopcach. O piątce nastolatków, którzy spędzą tę noc na ulicy. Nawet nie chcę myśleć co teraz robią, jak bardzo są nietrzeźwi i co się z nimi dzieje, bo na samą myśl pęka mi serce. W końcu udaje mi się zasnąć. Po niecałych trzech godzinach wstaję ledwo przytomna na poranne rodzinne spotkanie i modlitwy. Tego dnia jest nas jakoś wyjątkowo mało. Wszyscy zauważają, że pięciu braci nie wróciło do domu.
W ciągu dnia podejmujemy kolejną próbę. Chłopcy jadą na Soweto – jedno z miejsc, na którym przebywają dzieci ulicy. Ku naszemu zaskoczeniu udaje się ich znaleźć. Uciekają, trzymają przy twarzy butelki z benzyną, ale w końcu udaje się ich złapać. Czterech z pięciu.

Ogromna ulga dotyka moje serce. Udało się. Czterech uciekinierów mamy z powrotem w domu. Patrzę na nich i nie mogę poznać. Patrzę w ich oczy i widzę pustkę, jakby wstydzili się tego co zrobili. Próbuję ich przytulić, ale mnie odpychają, są bardzo agresywni. Czuć od nich zapach sticka i ulicy. Z drugiej strony tak bardzo cieszę się na ich powrót. Cieszę się, że znów są bezpieczni i że nikt tej nocy nie będzie ich krzywdził.

Tego samego dnia wieczorem próbujemy po raz kolejny. Nie chcemy aby Chris – ostatni z naszych uciekinierów – spędził kolejną noc na ulicy. Jedziemy go szukać. Sprawdzamy większość miejsc, w których najczęściej przesiadują dzieci ulicy. Jednak bezskutecznie. Prawdopodobnie gdzieś się ukrywa, a to oznacza, że wcale nie będzie go łatwo znaleźć.

Kolejny dzień. Ciekawe co tym razem nam przyniesie. Już od samego rana zaczyna się nieciekawie. Konflikty między chłopcami, konieczność znalezienia innej placówki dla jednej z naszych wychowanek, problemy z posłaniem kolejnych naszych chłopców do szkoły. Pod wieczór dostajemy jednak pozytywne wieści. Znalazł się nasz Chris! Dorota jedzie ze starszymi chłopakami na ulicę, aby go przywieźć do domu. Ja poszłam w tym czasie po zakupy na jutrzejsze śniadanie. Wracam do domu z uśmiechem na buzi, że w końcu wszystkie nasze zbłąkane owieczki się odnalazły. Przekraczam próg naszej bramy i zamieram. Jeden z wujków (starszych chłopaków w naszym domu) oznajmia mi, że czwórka chłopaków, którą znaleźliśmy niedawno, znów uciekła. Znaleźli zapasowy klucz do pokoju, w którym byli zamknięci, wyszli przez dziurę w suficie i przeskoczyli przez mur (druty wysokiego napięcia nie działały, bo nie było akurat prądu). Słucham i nie mogę uwierzyć w to, co słyszę.
Tym razem nie możemy jednak po nich pojechać. Niczego by się w ten sposób nie nauczyli. To nie jest zabawa w kotka i myszkę. Tym razem muszą niestety doświadczyć, że nikt po nich nie przyjedzie. Że jeśli chcą, to muszą wrócić do domu sami.

Tylko, że to cholernie boli. Rozum podpowiada mi, ze tak będzie dla nich lepiej, ale serce mówi co innego. Tak więc pozostała mi tylko modlitwa i czekanie. Czekanie z nadzieją, że po jakimś czasie wrócą jednak sami do domu.








Brak komentarzy:

Prześlij komentarz