Zanim wskrzeszę mojego bloga chciałam z całego serca podziękować
wszystkim tym, dzięki którym moje marzenie powrotu na Czarny Ląd, stało się
rzeczywistością. Przede wszystkim dziękuję tym, którzy włączyli się w akcję
„zambijskich kalendarzy”. Dzięki Wam kochani, udało mi się zabrać na ponad
połowę biletu!!! Nawet się nie spodziewałam aż takiego odzewu, ale Pan Bóg jak
zwykle mnie zaskoczył! Dziękuję również tym, którzy wspierali mnie w każdy inny
sposób - zarówno finansowo, modlitewnie, jak i słownie. Nawet nie wiecie jak
bardzo jestem szczęśliwa, że mogę tu z powrotem być! :) :) :)
Jeśli ktoś z odwiedzających mojego bloga nie orientuje się gdzie ja
teraz jestem i co się ze mną dzieje, to już wszystko wyjaśniam ;)
Otóż wróciłam do mojej kochanej Zambii, niestety tym razem jedynie na
dwa miesiące, na placówkę oddaloną od mojej poprzedniej o 2km. „Salvation
Home”, bo taką nazwę nosi ta placówka, jest miejscem, w którym od 11 lat
mieszka Amerykanka, nazywana przez wszystkich „Mamą Carol”. Prowadzi ona dom
dla chłopców ulicy, w którym na chwilę obecną mieszka około 25 chłopaków (choć
rotacja jest tu tak duża i częsta, że tak naprawdę ciężko jest oszacować ich
konkretną ilość). Oprócz tego miejsca, Mama Carol ma jeszcze farmę w buszu - „Kulanga
bana”, oddaloną od stolicy o ok. 70km, na której mieszka druga 30stka
chłopaków.
Ostatnie trzy tygodnie spędziłam właśnie na tej farmie,
gdzie nie było w ogóle prądu, a tym bardziej Internetu, stąd też aż tak zaległe
posty, wygrzebane z moich zapisków.
9 sierpień. Dochodzi
południe. Ostatnie rzeczy dorzucam do walizek. Dzięki moim znajomym udało mi
się uzbierać tyle rzeczy dla zambijskich dzieciaczków, że z trudem dopinam moje
bagaże. Po kilku godzinach jestem już na Okęciu. Cały czas nie dociera do mnie,
że lecę, że wracam do mojego drugiego domu.
Podróż mija mi dosyć
szybko, choć z małymi przygodami, ponieważ w pierwszym samolocie czas
„urozmaica” nam pijany mężczyzna. Lot na szczęście trwa tylko półtorej godziny,
więc obywa się bez większych szkód. Po wylądowaniu policjanci zajmują się
delikwentem, a mi zostaje jeszcze tylko złożenie zeznań w języku angielskim. Po
kilkunastu godzinach, na ekraniku w trzecim samolocie, ukazuje się na mapce
napis „Lusaka”. Zaraz będziemy lądować. W mojej głowie kotłują się różne
myśli.. Jak będzie tym razem? Co zastanę na miejscu? Czy i tym razem sobie
poradzę? W końcu nastaje ta chwila. Drzwi samolotu otwierają się i po raz
kolejny staję na mojej upragnionej ziemi. Co za radość! Moja Zambia! Moja
ukochana zambijska ziemia!!! :) Na mojej twarzy pojawia się uśmiech, a już po chwili moim oczom ukazuje się
równie duży uśmiech Dorotki (drugiej wolontariuszki z Polski) i Mamy Carol,
które przyjechały żeby mnie odebrać. Jak to dobrze widzieć znajome twarze.
Przez ulice Lusaki przejeżdżamy dosyć szybko. Rozglądam się na prawo i lewo,
cały czas nie mogąc uwierzyć, że naprawdę tu jestem! Wielu zmian nie zauważam,
ale jedna powala mnie na nogi - dziurawa droga przy mojej starej placówce „City
of Hope”, zamieniła się w przepiękny gładki asfalt! Myślałam, że nigdy to nie
nastąpi ;)
Dojeżdżamy w końcu
do celu. Wjeżdżamy w bramę „Salvation Home” i od razu słyszę okrzyki dzieci:
„Welcome back, Asia!”, „Teacher Asia!”. Wśród chłopców rozpoznaję twarze moich
byłych uczniów. Momentalnie zaczynam się tu czuć jak u siebie w domu, jak część
tej rodziny. Czuję jak radość przepełnia moje serce. Jest cudownie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz