.

.

sobota, 6 kwietnia 2013

Świadectwo zamieszczone w czasopiśmie "Młodzi dla misji"


Nigdy nie myślałam o wyjeździe na misje. Nawet przez myśl mi nie przeszło, że mogłabym kiedyś spędzić rok w Afryce. Nie interesowałam się takimi rzeczami, bo zawsze misje kojarzyły mi się z księżmi i siostrami zakonnymi. Ale Pan Bóg już dawno temu pomyślał, że mnie tam wyśle. On wiedział, że to będzie dla mnie najlepsza rzecz pod słońcem. Ale wiedział też, że jestem człowiekiem o twardym karku i że jedno hasło: „Aśka, pojedź!” w zupełności nie wystarczy. W swojej cierpliwości, poprzez różne fakty w moim życiu, przygotowywał mnie na to już od wielu lat.
    21 września 2011 roku. Ten dzień zapamiętam na długo. Moje dotychczasowe życie zmieniło się o 180 stopni. Od tamtego czasu już nigdy nie będę tą samą osobą. To właśnie wtedy stanęłam po raz pierwszy na Czarnym Lądzie. Doświadczyłam życia innego niż miałam do tej pory. Doświadczyłam brudu Afryki, zambijskiej nędzy, męczącej pogody, ubóstwa do granic możliwości. Nie wyglądała ona tak kolorowo, jak ją kojarzyłam z filmów w telewizji, czy kolorowych czasopism. Od pierwszych dni zaczęła pokazywać mi swoją biedę – puste brzuszki dzieci, ludzi mieszkających na ulicy, domki, w których żyje po kilkanaście osób.  Ale paradoksalnie to właśnie tam nauczyłam się dostrzegać, że można być biednym, a zarazem bogatym. Doświadczyłam, że można po ludzku cierpieć, ale być szczęśliwym. Można mieć wiele problemów, ale pomimo wszystko być człowiekiem radosnym.
    Pan Bóg doskonale wiedział co robi wysyłając mnie tam. Wiedział, że potrzebuję przejechać aż taki kawał drogi, aby doświadczyć tych wszystkich rzeczy. Wiedział, że potrzebuję nawrócenia.
    W Zambii spędziłam 11 miesięcy. Był to dla mnie najtrudniejszy, ale  zarazem najpiękniejszy rok w moim życiu. Pracowałam na placówce Sióstr Salezjanek, położonej na przedmieściach stolicy – Lusaki. Znajduje się tam szkoła podstawowa, szkoła zawodowa oraz sierociniec dla dziewcząt zagrożonych życiem na ulicy. Nie bez powodu placówka ta nosi nazwę City of Hope (Miasto Nadziei). To NADZIEJA dla dzieci uczęszczających tam do szkoły, ponieważ dzięki edukacji mogą mieć szansę na lepszą przyszłość. To NADZIEJA dla dziewczynek z sierocińca, ponieważ dzięki temu nie znajdą się one na ulicy. Była to również NADZIEJA dla mnie, że Pan Bóg będzie mi dawał siły na każdy dzień, pomimo częstego poczucia bezsensu.
    Rok w Zambii minął mi w mgnieniu oka. Pozostał po nim jedynie ogromny bagaż doświadczeń i wspomnienia, które czasem przeszywają aż do szpiku kości.
    Chociażby kiedy dziewczynki przed pójściem spać kreśliły znak krzyża na moim czole, albo kiedy opatrywałam dzieciom rany w szkolnej klinice. Kiedy siedziałam z nimi podczas przerwy i grałam w piłkę, albo kiedy śmiały się ze mnie jak pierwszy raz próbowałam jeść rękami.
    Tęsknię za Alice, z przepięknym szerokim uśmiechem. Brakuje mi Elizy i Joyce, które jako pierwsze witały mnie codziennie w szkole. Brakuje mi Gifta – największego rozrabiaki z mojej klasy, albo Judith, która swoim tancerskim talentem powalała wszystkich na kolana. Tęsknię za Marry, której mogłabym godzinami słuchać jak śpiewa. Brakuje mi każdego człowieka, którego Pan Bóg przez ten rok postawił na mojej drodze.
    „Nie możemy zrobić nic wielkiego, za to małe rzeczy z wielką miłością” – powiedziała bł. Matka Teresa. Właśnie to starałam się tam robić. Bo przecież tak niewiele potrzeba, aby uszczęśliwić drugą osobę. Czasem wystarczy tylko jeden uśmiech, potrzymanie za rękę, posiedzenie w ciszy – taki zwykły dialog miłości.


1 komentarz: