.

.

niedziela, 15 września 2013

Karaluchy pod poduchy

Cisza. Spokój. Rdzawa ziemia. Dookoła wszędzie powysychane i popalone krzaki, gdzieniegdzie drzewa. Pomiędzy tym wszystkim stoi podłużny domek, podzielony na trzy „mieszkania”. Za domkiem trzy „wychodki”. Nieopodal studnia, ogród, kurnik z 500 kurami, insaka (altanka), która służy za kuchnię i gromadka uśmiechniętych chłopaków. Tak można w skrócie opisać naszą farmę.

 

Podoba mi się tu. Od pierwszych chwil polubiłam to miejsce, choć muszę przyznać, że momentami czuję się tu jak na jakimś obozie przetrwania ;)

 

Woda ze studni. Kąpiel w misce przy blasku świec. Brak prądu. Pieczone szczury na kolację. „Toalet” lepiej będzie jak nie będę wam opisywać ;) A powiedzenie „karaluchy pod poduchy” nabiera w końcu dosłownego znaczenia - moje łóżko niemal się rusza od tego robactwa!

 

Pierwszy tydzień na farmie mija mi bardzo powoli. Każdy dzień zaczynamy przed 6 rano, próbując obudzić wszystkich chłopaków i zwołać na poranną modlitwę. Następnie jest czas na sprzątanie i śniadanie – czyli „przepyszną” porycz, na którą nie możemy już patrzeć po kilku dniach jedzenia jej :/ Od godziny 9 do 14stej prowadzimy z Agatą (drugą wolontariuszką z Polski) lekcje. W Zambii poziom nauczania w szkołach jest bardzo niski, dlatego nawet w wakacje nie ma odpoczynku od nauki. Im więcej materiału z nimi przerobimy, tym lepiej dla nich J. Dzielimy chłopaków na dwie grupy – tych „lepszych”, i tych co nie chodzą jeszcze do szkoły i trzeba ich wszystkiego uczyć od podstaw. Mi przypada grupa słabsza, niestety dosyć bardzo zróżnicowana. Z racji mojego kierunku studiów dostaję w przydziale dwóch chłopaków niepełnosprawnych – jednego z autyzmem, drugiego z niepełnosprawnością intelektualną. Oprócz tego mam naszego sześcioletniego rozrabiakę, który nie potrafi wysiedzieć w miejscu więcej niż 5 minut; chłopaka, który ma poważne zmiany w mózgu z powodu wdychanego na ulicy sticka, i pozostałą szóstkę osób na zróżnicowanym poziomie.

Czas popołudniowy jest czasem przeznaczonym na różne aktywności. Bawimy się w różne zabawy, rysujemy, tańczymy (przygotowujemy z chłopakami układy taneczne na zbliżające się urodziny Mamy Carol), czasem chodzimy na wyprawy do buszu, a niekiedy na oddalony od nas o 15min. market, przy którym gramy w piłkę nożną.

Z racji tego, że nie mamy tu prądu, a o 18stej zachodzi już słońce, dzień kończy się dosyć wcześnie. Jemy kolację, rozmawiamy, kąpiemy się w misce przy blasku świec, po czym kończymy dzień wspólną modlitwą i o 20.30 kładziemy chłopaków do łóżek.

 

 

WYPRAWA DO BUSZU


Poniedziałek, godzina 14sta. Stoję przy studni i myję ręce po lunchu - shimie i fasoli. Podchodzą do mnie chłopaki i mówią mi żebym poszła założyć szybko skarpetki i kryte buty, bo chcą nas zabrać do buszu. Hm.. może być ciekawie! – myślę i czym prędzej przygotowuję się do wyprawy. Bierzemy ze sobą jakieś dziwne narzędzia i wyruszamy w drogę.


W trakcie drogi dowiaduję się, że celem naszej wyprawy jest złapanie buszowych szczurów. Idziemy wyszukując kopczyków, usypanych z ziemi. Później chłopcy zabierają się do pracy – zaczynają kopać wzdłuż tunelu, co chwila sprawdzając drucikiem czy są jakieś włosy szczurów i czy dalsze kopanie ma w ogóle sens. My też mamy w tym czasie nie lada zadanie – nie możemy rozmawiać, żeby nie wypłoszyć im zwierzaków ;) Za kolejnym razem w końcu się udaje – natrafiliśmy na szczura! Chłopcy chwytają go w dwa palce, następnie zabijają (ale tego już nie będę opisywać ze szczegółami ;) i wkładają do kieszeni, próbując mi przy tym wmówić, że po powrocie do domu będą to jeść! :)


W ciągu całej 3godzinnej wyprawy, udaje nam się złapać trzy szczury – ponoć to bardzo słaby wynik. Przypisują go oczywiście temu, że Muzungu za dużo gadało i im powypłaszało zwierzynę ;)


Muszę przyznać, że trochę zgłodniałam biegając po tym buszu. Po powrocie czekam więc z niecierpliwością na kolację. Ku mojemu zaskoczeniu Richard przynosi mi nabitego na drut i upieczonego na ogniu szczura! Czyli jednak sobie nie żartowali… Nie chcąc być nieuprzejmą kosztuję trochę tego „przysmaku”, po czym przyglądam się z jaką przyjemnością zjadają go później chłopcy. Dopiero teraz do mnie dociera, że to jest przecież dla nich kawałek mięsa – jaki by nie był, ale to zawsze jednak mięso. Na szczęście jest dziś też „normalna” kolacja, więc w miarę szybko mogę zagryźć ten oryginalny smak zambijską shimą ;)






Brak komentarzy:

Prześlij komentarz