Pierwsze wrażenia z bajecznej wyspy
Wysiadamy w Stown Town, które już od pierwszych chwil urzeka mnie swoją niezwykłością. Jest to miasto głównie muzułmańskie, chrześcijanie stanowią tu zaledwie 1 % ludności. W pierwszej chwili rzucają mi się w oczy kobiety okryte kolorowymi chustami, spod których widać tylko oczy. Jest ich tu bardzo wiele. Mężczyźni w długich, jasnych szatach i arabskich czapeczkach na głowach. Kobiety w tradycyjnych afrykańskich chitengach. A pośród nich wszystkich niezliczona ilość turystów. Tak. Miasto to, jest mieszanką czterech różnych kultur – afrykańskiej, hinduskiej, arabskiej i europejskiej. Dzięki temu ma w sobie coś magicznego, niezwykłego. Mieszankę kultur można odczuć na każdym kroku. Dźwięki reggae mieszające się z muzyką indyjską. Zapach kadzidełek wymieszany z zapachem czapati – czegoś w rodzaju naleśników, smażonych na ulicach. Miejsca wyznaczone specjalnie na spotkania dla mężczyzn, zakaz kąpania się kobietom w oceanie. Dzieci wracające ze szkoły z Koranem w ręku.
Znaleźliśmy hotelik, w którym będziemy urzędować przez jakiś czas. Był on najtańszy jaki udało nam się znaleźć, więc nie powinniśmy zbyt wiele wymagać, ale pomimo to podoba mi się. Ma swój klimacik. Wysokie, drewniane, ozdobione łóżka z zarzuconymi wysoko moskitierami, wyglądającymi niczym baldachim. Sprawiają wrażenie, że czuję się tu jak w jakiejś średniowiecznej komnacie.
Wychodzimy na zewnątrz, aby dalej zwiedzać Kamienne Miasto. Można w nim się bardzo łatwo zgubić, ponieważ zbudowane jest ono z nieskończonej ilości maluteńkich, wąskich uliczek. Wygląda to jak labirynt, w którym jeden wybór nieodpowiedniej uliczki może zaważyć na tym, że nie dojdzie się do celu. Pomiędzy uliczkami można znaleźć poukrywane małe sklepiki, mnóstwo motocykli, które są tu jednym z głównych środków lokomocji, a także wiele meczetów. Wszędzie dookoła rośnie niezliczona ilość palm.
Pierwszy raz kosztuję mleczka prosto z kokosa, przymierzam masajską biżuterię, muzułmański strój i uczę się pierwszych słów w nowym dla mnie języku. Pomimo że funkcjonują tu dwa języki urzędowe – angielski i suahili – znalezienie osoby mówiącej po angielsku graniczy niemalże z cudem. Nie pozostaje nam więc nic innego jak szybka nauka podstaw suahili. Pierwszymi słowami jakimi zaczynamy się posługiwać jest oczywiście „hakuna matata” (nie przejmuj się/ nie ma problemu), które słyszy się tu na każdym kroku. :) Przy okazji dowiaduję się też, że moje imię – Asia – jest imieniem muzułmańskim. Kiedy więc się przedstawiam, wszyscy myślą, że sobie żartuję i że wymyśliłam sobie to imię, żeby nie zdradzić im mojego prawdziwego ;)
Czuję się tu jak w jakiejś bajce. Wszystko mnie zachwyca, wszystko działa na moje zmysły i zaprasza do jeszcze głębszego zanurzenia się w niezwykłość tego miasta.
Idziemy dalej. Po drodze mijamy stragany ze świeżymi owocami, z sokami wyciskanymi na naszych oczach, z przysmakami, których dotąd nie zdołałyśmy jeszcze poznać.
Przed jedną z wysokich kamienic kosztujemy małej czarnej arabskiej kawy. Kawałek dalej widzimy jak mężczyzna przechadza się ze swoimi dwiema żonami i gromadką dzieci. Dookoła otaczają nas niezliczone ilości kolorowych chiteng, oraz pareo (specjalne materiały, które są tu bardzo popularne), które swoimi różnobarwnymi kolorami zachęcają do kupna.
Idziemy na plażę, aby trochę wypocząć. Jest gorąco. Bardzo gorąco. Nigdy nie przypuszczałam, że jestem w stanie aż tak się pocić! Siadamy na gorącym, rozpalonym słońcem piasku. Posilamy się mango (za którym zdążyłyśmy się już stęsknić, bo w Zambii od dawna skończył się na nie sezon), grapefruitem i czerwonymi malutkimi bananami. Po soczystej przekąsce postanawiamy zakosztować kąpieli w Oceanie. Woda jest ciepła, słona, z pływającymi wszędzie malutkimi, fioletowymi meduzami. Mam tylko nadzieję, ze oprócz nich, żadne bardziej niebezpieczne zwierzęta nie czają się na nas przy brzegu ;)
Wieczorem wybieramy się na tzw. nocny market. Jest to kawałek parku, na którym po zmierzchu mieszkańcy rozstawiają swoje stragany z lokalnymi specjałami kulinarnymi. Ma to swój niepowtarzalny urok. Pełno świec, mieszanka przenajróżniejszych zapachów, słyszalny szum oceanu, który jest tuż obok. Specjalnością są oczywiście owoce morza, z których postanawiamy spróbować rekina z pitą i sosem kokosowym, oraz kraba z sosem z mango. Popijamy to świeżo wyciskanym sokiem z trzciny cukrowej, przyprawianym limonką i imbirem. Można się w tym napoju zakochać!! Ma genialny smak! :)
Na deser jemy mini pizzę z bananami gigantami i nutellą. [Banany te mają około 40cm długości i są grubości ręki człowieka. Są to największe banany na świecie, które podobno rosną tylko na wyspie Pemba, znajdującej się tuż obok Zanzibaru.] Przy okazji poznajemy Zanzibarczyka, który potrafi mówić całkiem nieźle po polsku! Co za niespodzianka!! Rozbawia nas swoją wiedzą z pięknym akcentem, niemalże do łez! :) Dajemy mu więc kolejną lekcję naszego ojczystego języka, po czym wracamy do hotelu.
Pomimo zmęczenia nie mogę niestety zasnąć. Temperatura jest tak wysoka, że nawet kręcący się przy suficie wiatrak nie jest wystarczający. Leżę na łóżku i próbuję przeganiać bzyczące dookoła komary. W końcu po długim czasie zasypiam na dobre.
Dzień następny, czyli podróż po plantacji przypraw.
Plaże, piasek i piekące słońce
Droga do domu
Nasza podróż dobiega pomału końca. Wracamy „dala-dala” z powrotem do Stown Town. Ostatnią noc śpimy w domu gościnnym, dosłownie naprzeciwko meczetu. Mamy więc okazję nasłuchać się nawoływań na modlitwę – zarówno wieczorem, jak i skoro świt. Ostatni raz udajemy się też na nocny market, na którym pijemy pożegnalną szklaneczkę „boskiego nektaru”, czyli soku z trzciny cukrowej, oraz zajadamy się lokalną mini pizzą „kimaczapati”, przyrządzoną przez naszego „polsko - zanzibarskiego” przyjaciela :)
Pożegnanie się z tą bajeczną wyspą wcale nie jest łatwe, ale trzeba wracać. Z przepięknymi wspomnieniami, niesamowitymi doświadczeniami i dużą dawką pozytywnej energii wsiadamy więc na nocny prom i udajemy się w drogą powrotną do domu.
Po nocnej podróży promem, wsiadamy z powrotem do pociągu. Przed nami ostatnie 52 godziny naszej podróży. Siedząc w przedziale myślę o tym co za mną i o tym co jeszcze przede mną. Przygoda jaką przeżyłam na tej wyspie na pewno pozostanie mi na długo w pamięci, ale nadszedł już najwyższy czas, aby wracać na swoją placówkę. Udało nam się odpocząć i nabrać sił do dalszej pracy. Zdążyłam się też już stęsknić za dziewczynkami z naszego sierocińca. Już nie mogę się doczekać, kiedy je ponownie wyściskam.
Oczywiście podróż powrotna również nie obyła się bez przygód. Po pierwszej nocy w pociągu okazało się, że od 4 rano stoimy w polu. Najciekawsze było to, że oprócz nas nikogo nie interesowało jak długo będziemy jeszcze stać, co się tak właściwie stało i kiedy jest szansa, że ruszymy dalej. Wszyscy pasażerowie byli zajęci swoimi sprawami i zadowoleni, że w ogóle siedzą w pociągu, który kiedyś na pewno dowiezie ich do celu. Nam, po długim czasie wypytywania, udało się dowiedzieć, że stoimy z powodu popsutej lokomotywy i że nikt nie wie kiedy ruszymy dalej. No cóż, nie pozostało nam nic innego jak zaakceptowanie tego faktu ;)
W drodze powrotnej zahaczyłyśmy jeszcze na chwilkę o jezioro Tanganikę.Leży ono na granicy czterech państw: Zambii, Tanzani, Kongo i Burundi. Jest siódmym co do wielkości, oraz drugim pod względem głębokości, jeziorem na świecie. Przepiękne miejsce. Idealne do zadumy i wyciszenia. Tym miłym akcentem zakończyłyśmy naszą podróż i szczęśliwie powróciłyśmy do naszego Miasta Nadziei.
PS. Jeśli ktoś miałby ochotę na więcej zdjęć, to zapraszam na stronkę:
Rewelacja!!!
OdpowiedzUsuńNo i cóż, co do rosnących ananasów, to chyba miałam inne wyobrażenia. ;-)
No i nieustannie podziwiam, że jesteście w stanie uczyć się tych 'pokręconych' nieziemsko wyrazów w afrykańskich językach. Dla mnie one nawet w zapisie wyglądają na nie do zapamiętania.
Najbardziej podobało mi się jak jedliście posiłek na torach jak mieliście przymusowy postój.
OdpowiedzUsuńCzy spotkałas jakiegos Polaka na wyspie??
Polaka nie, ale spotkaliśmy zanzibarczyka, który całkiem nieźle mówił po polsku :)
OdpowiedzUsuń