Jesteśmy w małym miasteczku na północy Zambii. Jakie to cudowne uczucie móc wreszcie rozprostować nogi! Promienie porannego słońca padają na nasze twarze. Stoimy na środku drogi, czekając aż ktoś po nas wyjdzie. Oczywiście wzbudzamy dużą ciekawość wśród mieszkańców, ponieważ dwie białe Muzungu nie są tutaj częstym widokiem. Rozglądając się niecierpliwie w końcu ich dostrzegamy. Ala i Mathias (wolontariusz z Mansy, a właściwie z Belgii ;) zmierzają w naszą stronę. Wraz z nimi udajemy się na placówkę, na której czekają już na nas, z pysznym śniadankiem,  dwaj polscy Księża i pozostałe wolontariuszki z Mansy.
Z sierocińca kierujemy się w stronę pałacyku, w którym mieszka jeden z czterech najważniejszych w całej Zambii Czifów. Są oni kimś  w rodzaju króla, czy też wodza. Posiadają potężną władzę i czasem są oni ważniejsi nawet od Prezydenta.  Niestety, nie tak łatwo jest się dostać do niego na „audiencję”. Tym razem nie pomaga nam nawet to, że jesteśmy Muzungu. Ochroniarz stojący przed bramą nie wpuszcza nas do środka, tak więc przez szpary w bramie oglądamy pałacyk i ruszamy dalej.
Cały następny dzień spędzamy nad przepięknym jeziorem Mweru, w miejscowości Kashikishi. Goszczą nas u siebie Siostry Miłosierdzia Bożego, które oprowadzają nas po swojej placówce. Szkoła dla położnych, Klinika dla osób ze schorzeniami wzroku, szpital. [Kojarzy Wam się to z czymś?? Patrząc na moje wykształcenie, wygląda to na moją przyszłą placówkę ;)] Zwiedzając te miejsca, momentami aż nie mogłam uwierzyć, że jest aż tak duża przepaść między ich standardami, a tymi, które panują u nas, w Europie. 
Popołudnie spędzamy na plaży, obserwując tutejsze życie mieszkańców.  Kobiety piorące ubrania przy brzegu  jeziora, mężczyźni wracający łódkami z połowów. Dalej rozpościera się  „Fish targ”, na którym można znaleźć wszelkie rodzaje ryb. Siadamy z butelkami zimnej coli na rozgrzanym piasku. Czuję wiatr we włosach. Na horyzoncie dostrzegam drugi brzeg jeziora, należący już do Kongo. 
Wspominam Polskę, moją rodzinę, znajomych… W sercu mam ogromną radość z Afryki, która jest, której mogę doświadczać. 
Ostatniego dnia wybieramy się nad pobliskie wodospady Ntumbachushi. Brak słońca, chłody poranny wiaterek, a także lodowata woda, nie odstraszają nas od skorzystania z naturalnego prysznica. Po kilku godzinach wodnych szaleństw musimy niestety wracać na placówkę.
Nasz  wyjazd dobiega końca. Trwał jedynie 2,5dnia, ale to wystarczyło aby zregenerować nasze siły i nabrać nowej energii do pracy. Zadowolone i szczęśliwe, ponownie przemierzamy 1000km i powracamy do naszego Miasta Nadziei, w którym czekają już na nas nasze stęsknione dziewczynki.
  PS. Ponieważ w języku cinyanja bardzo często używa się przedrostka „ba”, postanowiłam dodać go do mojego imienia. Od dziś jestem więc BaAasia. Będzie tak bardziej afrykańsko. Koloru skóry nie mogę zmienić, więc zmienię chociaż to. :) 
 
 
 
Tak pięknie i obrazowo piszesz o Afryce, jej mieszkańcach, przyrodzie, życiu codziennym, że jeszcze trochę a zarażę się twoją fascynacją tym kontynentem :)
OdpowiedzUsuńPozdrawiam i ściskam Cię mocno!
Agata
Co za niesamowity wózek! Wow! Często się takie widuje?
OdpowiedzUsuńAngelika
Droga BaAsiu! Ściskam Panią mocno, mocno!!! Pozdrowienia z Polski! Jestem dla Pani pełna podziwu... Czytając niektóre posty - aż łezka kręci mi się w oku. Ja także bardzo chciałabym pojechac kiedyś na misje. Tymczasem - pamiętam w modlitwie =D
OdpowiedzUsuńJula
Agato - ten kontynent naprawdę jest fascynujący!! Zakochałam się w nim po uszy! :)
OdpowiedzUsuńAngeliko - takie wózki to tutaj norma w szpitalach. Raczej rzadko się zdarza spotkać inne (choć czasem owszem się zdarzają:)
Julo - bardzo dziękuję za uściski i modlitwę! :)